Advertisement

Main Ad

Zakochana w Sighisoarze

Sighisoara wita nas upałem, mnóstwem kolorów oraz znakami takimi jak ten powyżej. Nie dawaj pieniędzy żebrakom, nie pomożesz im. W efekcie w centrum jednego z najbardziej turystycznych miast Rumunii nie dostrzeże się żadnych Cyganów... jak bardzo się w tym różni od Sztokholmu! Spacer z dworca autobusowego do centrum miasta, gdzie znajduje się nasz hotel, to jakiś masochizm w takich temperaturach, ale w końcu docieramy na miejsce. Jeszcze tylko zostawić bagaże, odświeżyć się, przebrać... i można wyjść odkrywać to przepiękne miasto.
Ten biały budynek na powyższym zdjęciu to nasz hotel. W gruncie rzeczy pierwsze, co przychodzi nam do głowy po wyjściu z pokoju, to napicie się czegoś zimnego. Szybkie spojrzenie po otaczającym nas głównym placu i nasz wybór pada na restaurację Casa Wagner w rogu. Zimne piwo nie pomaga zapomnieć o wszechobecnym upale, ale szybko sprawia, że czujemy się głodni. Cóż, i tak jest za gorąco na zwiedzanie, więc czemu by nie spędzić paru chwil w restauracji? ;)
Lokalne specjały kosztują tu 30 lei (28,40 zł). Jedzenie, choć dobre, nie jest jakieś wyjątkowe, ale znajduje się powód, dla którego wracamy potem do tej samej restauracji, a powodem tym jest... kelner ;). Facet w czarnych ciuchach zasuwa jak szalony w takich temperaturach - zdecydowanie zasługuje na napiwek. Facet, który do tego jest miły, pomocny i zabawny zdecydowanie zasługuje na dobry napiwek ;). Kiedy po obiedzie i kilku piwach, prosimy o lokalny specjał - țuică (śliwowicę), komentuje to tylko: "Jeśli tego chcecie, to będzie Wasz problem", a potem robi nam zdjęcie. Tak, zdecydowanie wizyta w Casa Wagner to ciekawe doświadczenie.
Po obiedzie możemy rozpocząć spacer po historycznym centrum. A jest tak wiele do zobaczenia! Sighisoarę wybudowano w XII wieku - w niemieckim stylu jako miasto warowne, założone przez Sasów. Współcześnie całe centrum miasta jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i słynie ze średniowiecznych festiwali, organizowanych każdego lata. Przybywamy do Sighisoary na tydzień przed, co pozwala nam uniknąć wariackich tłumów, ale z drugiej strony... Świetnie byłoby uczestniczyć w takim wydarzeniu :(
Mijamy kościół klasztorny i kierujemy się do Wieży Zegarowej, ale nim udaje nam się wejść do środka, odkrywamy, że świat jest naprawdę bardzo mały. Spotykamy Australijkę, z którą jechaliśmy taksówką w Rasnovie! Od niej dowiadujemy się, że słynny Kościół na Wzgórzu będzie zamknięty za niecałą godzinę, więc najpierw powinniśmy skierować się właśnie tam.
By dotrzeć do kościoła, wspinamy się po długich schodach otoczonych drewnianą klatką schodową. Wybudowane w 1642 r. nazwane zostały Szkolnymi Schodami, bo wybudowano je, by ułatwić drogę do szkoły i kościoła na wzgórzu podczas zimy. Obecnie zostało tylko 175 schodów z pierwotnych 300.
Jako że nie mamy za dużo czasu przed zamknięciem kościoła, omijamy wejście do starej szkoły, gdzie dwóch chłopców zachęca nas do wejścia. O tym średniowiecznym kościele po raz pierwszy wspomniano w dokumentach z 1345 roku. Początkowo był on świątynią katolicką, a po reformacji przekształcono go w kościół luterański.
Kościół na Wzgórzu jest znany przede wszystkim z XV-wiecznych fresków. Według badaczy całe jego wnętrze było pokryte malowidłami, jakkolwiek współcześnie tylko część z nich wciąż zdobi ściany. Większość została zniszczona pod koniec XVIII wieku i chociaż stworzono kopie, by na ich podstawie potem odtworzyć freski, kopie te gdzieś zaginęły i nigdy nie udało się odnowić wnętrza.
Spędzamy w środku trochę czasu, po prostu zwiedzając kościół. W pobliżu ołtarza znajdują się schody prowadzące do krypt, w których nawet nie jest zimno przy takim upale na zewnątrz. Kiedy opuszczamy kościół, bramy są już pozamykane - czas dla zwiedzających dobiegł końca. Jak to dobrze, że spotkaliśmy tę Australijkę, która kazała nam się pospieszyć ;).
Teraz, po powrocie do centrum miasta, możemy w końcu wejść na Wieżę Zegarową. Wybudowana w XIV wieku jest współcześnie jedną z głównych atrakcji turystycznych. Jest również siedzibą muzeum historycznego, ale jest ono dość proste, a robienie zdjęć w środku wymaga dodatkowej opłaty, więc tylko szybko przeglądamy wystawy i wchodzimy na górę, na szczyt wieży.
Z wieży rozciąga się piękny widok na całą starówkę. Na barierkach umieszczono również niewielkie tabliczki informujące o odległości pomiędzy Sighisoarą a danymi miastami. Szybko odnajdujemy Sztokholm, ale nie ma tu Lublina. Najbliżej położony jest... Zamość, którego akurat nie spodziewałam się tu znaleźć.
Nie odczuwamy już potrzeby zwiedzania pozostałych zabytków w takim pośpiechu, więc teraz tylko spokojnie spacerujemy po centrum miasta. Sighisoara ma swój urok ukryty w wielu szczegółach, więc nawet zgubienie się w małych uliczkach to naprawdę miłe doświadczenie.
Podczas spaceru natrafiamy na niewielki węgierski kościółek. Wchodzimy do środka, choć jest on dość prosty i zdecydowanie nie wygląda na atrakcję turystyczną. Przy kościele jest ten przyjemny, zielony placyk z pomnikiem węgierskiego poety Sándora Petőfiego pośrodku. 
W Rumunii ściemnia się wcześniej niż w Szwecji, więc po przerwie na coś do picia (ten sam kelner powitał nas shotami śliwowicy ;) ) i niewielkich zakupach, zdajemy sobie sprawę, że już się robi ciemno. Centrum Sighisoary ukazuje się nam w kolorowym oświetleniu, które sprawia, że to średniowieczne miasteczko wygląda naprawdę magicznie.
Według naszego pierwotnego plany, mieliśmy zostać w Sighisoarze jeden dzień, a następnego ranka wyjechać do Sibiu. Teraz nie chcę nawet o tym słyszeć, uwielbiam to miasto i chcę zobaczyć więcej. Dlatego też szukamy pociągów dopiero na popołudnie, by mieć jeszcze choć kilka godzin na poranne zwiedzanie dolnej części miasta. Skupiam się też na poszukiwaniu poczty, by kupić znaczki na pocztówki. Okazuje się to być niełatwym zadaniem, bo większość punktów oznaczonych na mapie jako "poczta" to tylko skrzynki pocztowe. A w sklepach z pamiątkami nie sprzedają znaczków... W końcu znajdujemy jeden (i zapewne jedyny) punkt pocztowy, z którego moje pocztówki szybko docierają do Polski :)
Po drugiej stronie rzeki widzimy duży, biały budynek katedry prawosławnej. Poprzedniego dnia tylko ją minęliśmy, teraz chcemy zajrzeć do środka. I natychmiast zatrzymujemy się zachwyceni.
Muszę przyznać, że to jedna z najpiękniejszych świątyń, jakie kiedykolwiek widziałam. Tyle kolorowych szczegółów! Z głośników przy wejściu słyszymy śpiewy i modlitwy, przez które myślimy, iż w środku odbywa się jakaś uroczystość, ale na szczęście nic takiego nie ma miejsca, a sam kościół jest prawie pusty.
Jakkolwiek ciężko mi w to uwierzyć, kościół to całkiem nowy budynek. Powstał w latach trzydziestych, na krótko przed II Wojną Światową. Może dlatego wszystko jest jeszcze dobrze zachowane i robi niezwykłe wrażenie. Spędziliśmy w środku sporo czasu ;)
Kontynuując nasz spacer, przypadkowo natrafiamy na niewielki cmentarz z nagrobkami opisanymi w cyrylicy "nieznany bohater". Podczas wyzwolenia Sighisoary w 1944 r. zginęli sowieccy żołnierze, których imion nie znano. Jedynym, którego nazwisko zamieszczono na oddzielnym pomniku, był major Konstantyn Isakov.
Na ostatni lunch w Sighisoarze decydujemy się zatrzymać w najpopularniejszej restauracji w mieście - domy Włada Drakuli. Jedzenie jest dobre, choć znów nic wyjątkowego. Na pewno to najdroższa restauracja w mieście, na co ciągle narzeka polska para przy sąsiednim stoliku, gdy tylko dostają rachunek. Ceny są zdecydowanie turystyczne, ale wciąż za obiad dla dwóch osób, piwo i sok płacimy ok. 100 lei (94,70 zł), co jest chyba rozsądną ceną w takim miejscu. W końcu to dom samego Drakuli, prawda? Ponadto budynek jest w środku naprawdę ciekawie udekorowany.
Ale tu nasz pobyt w Sighisoarze dobiega końca. Jedyny bezpośredni pociąg do Sibiu odjeżdża ok 15. Na dworcu spotykamy kolejnych znajomych z Rasnova - tym razem jest to para Azjatów, którzy też podróżują do Sibiu. Czy już wspominałam, że ten świat jest mały? A sama podróż do Sibiu w bardzo powolnym pociągu bez klimatyzacji zdecydowanie zasługuje na oddzielną opowieść... ale to następnym razem ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze