Advertisement

Main Ad

W jak Wrocław

Jakoś jesienią poprzedniego (znaczy się 2015 jeszcze) roku dołączyłam do projektu Alfabet Emigracji. Projektu, w którym miałyśmy pisać co rusz nowe posty na każdą kolejną literę alfabetu - o emigracji, o życiu w nowym kraju, o wspomnieniach ze starego, o tym, co cieszy i przeszkadza. Tematyka tak naprawdę dowolna, byleby po prostu też zasiąść do pisania i wrzucać coś regularnie. Na początku naprawdę się tego trzymałam, aż do lutego 2016, kiedy to napisałam post V jak Västerås. Pomysł na literę W też już od dawna miałam w głowie - miał to być Wrocław lub Warszawa, jedyne dwa miejsca, w których mogłabym jeszcze mieszkać, gdyby strzelił mi do głowy pomysł powrotu do Polski. Gdzieś kiedyś. Ale nic nie pisałam. Przede wszystkim dlatego, że tematów na bloga mi nie brakowało. Wręcz przeciwnie, moja lista zaplanowanych wpisów - jeśli utrzymałabym obecną częstotliwość - spokojnie sięga marca/kwietnia. Jednak ten Alfabet Emigracji trochę nade mną wisiał, taki nieskończony projekt, a ja bardzo nie lubię zostawiać za sobą otwartych projektów. Więc skoro i tak zawitałam nie tak dawno temu do Wrocławia, postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - podsumować ten wypad i powrócić do projektu. Zatem, zakończywszy ten przydługi wstęp, zapraszam Was do Wrocławia! ;)
Jeszcze w czasach licealnych myślałam o studiach we Wrocławiu, ale wyszło jak wyszło i skończyłam w Warszawie. Jednak już po pierwszym roku studiów wyskoczyłam na wakacje na Dolny Śląsk, by zobaczyć w końcu miasto, o którym marzyłam, choć nigdy w nim nie byłam. I wpadłam po uszy ;). Mój pierwszy pobyt we Wrocławiu to był piękny, słoneczny lipiec, a ja odkrywałam każdy zakątek i cieszyłam się jak dziecko. Przepiękny ogród japoński. Szukanie krasnali na Rynku. Cudowny pokaz fontann na Pergoli. Widok z wieży kościoła św. Elżbiety. Katedra. Wypad na Ślężę. Jeśli się zobaczy Wrocław w środku sezonu, w słońcu i w kwiatach, nie da się nie zakochać ;)
Potem wracałam, kiedy tylko mogłam. Z Warszawy było łatwiej niż z Lublina, ale i te 8 godzin w busie Lublin-Wrocław się nieraz przesiedziało. Kilka z rzędu imprez sylwestrowych, a do tego mnóstwo wypadów na weekend. Miałam to szczęście, że do Wrocławia wyjechał na studia przyjaciel, a ja byłam na tyle otwartą osobą, iż szybko jego znajomych zaczęłam traktować jak swoich. A gdy przeniósł się tam jeszcze mój brat, to w tym pięknym mieście czułam się zupełnie jak u siebie... pod warunkiem, że nikt by mnie nie wywiózł poza Rynek, bo natychmiast bym się zgubiła ;). Bo jednak zazwyczaj wpadałam na imprezy, a odbywały się one w mieszkaniach, z których wychodziliśmy tylko na Rynek, Wyspę Słodową i może czasem gdzieś na Pergolę. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że uwielbiam Wrocław... choć prawie wcale go nie znam ;).
Świetną okazją na spojrzenie na Wrocław z nieco innego punktu widzenia był grudniowy spacer z Magdą, o którym opowiadałam już we wpisie poświęconym wrocławskim muralom. Chyba pierwszy raz w życiu miałam okazję uczestniczyć w tak spersonalizowanym zwiedzaniu ;). Magda zaglądała na mojego bloga już wcześniej i zdążyła się zorientować, na co zwracam uwagę, zwiedzając... i pod tym kątem pokazywała mi Wrocław. Dlatego też zajrzałyśmy m.in. do kilku kościołów, zachwyciłam się piękną sztuką uliczną, a moja przewodniczka opowiedziała mi parę ciekawych, miejscowych legend i historii. W tym bardzo fajną legendę o kamiennej głowie we wrocławskiej katedrze (można przeczytać np. tutaj), na którą pewnie w ogóle nie zwróciłabym uwagi, przechodząc samej. Mam przeogromną nadzieję, że kiedy Magda wpadnie do Sztokholmu, będę umiała choć w połowie tak dobrze oprowadzać :).
W katedrze było niestety za ciemno na zdjęcia, ale za to bardzo przypadł mi do gustu kościół św. Michała Archanioła. Wybudowano go w drugiej połowie XIX wieku w stylu neogotyckim (uwielbiam takie wnętrza), a jego charakterystyczną cechą jest różna wysokość dwóch wież. Wieża północna zawaliła się jednak w trakcie budowy i już pozostawiono ją niższą... przy okazji zmieniając architekta. W czasie II wojny światowej kościół został poważnie zniszczony, jednak na szczęście Salezjanie podjęli się jego odbudowy.
Przed świętami wpadłam do Wrocławia na kilka dni zaledwie - początkowo miałam niewiele planów, ale z każdym mijającym tygodniem, pojawiały się nowe pomysły. Plany na nowe spotkania. Nowe miejsca do zobaczenia, bo nie byłam we Wrocławiu już parę lat. Do tego w 2016 roku miasto nosiło dumny tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, więc trochę na tę kulturę też wyłożono. Mnie najbardziej ciekawił - jak zawsze w tym okresie - jarmark bożonarodzeniowy. Taki bardzo w niemieckim stylu, czyli zdecydowanie najlepszy jakie dane mi było dotąd zobaczyć w Polsce.
Na jarmark musiałam zawitać dwa razy, bo po raz pierwszy zajrzałam tam w sobotę - ostatnią sobotę przed świętami do tego, więc były to już ostatnie dni obecności straganów na wrocławskim Rynku. Do tego odbywał się wtedy korowód kolędników, co - mimo niezłych jak na południe kraju mrozów - przyciągnęło tłumy ludzi. Choć sama z przyjemnością przyjrzałam się korowodowi i posłuchałam kolęd, to z budkami na jarmarku postanowiłam się zapoznać kiedy indziej. W poniedziałkowe popołudnie było tam już zdecydowanie mniej osób niż w weekend.
Biorąc pod uwagę, że z Wrocławia wybraliśmy się z bratem też do Drezna, to na luźne obskoczenie tego, co sobie jeszcze zaplanowałam, miałam tylko ostatni dzień pobytu. W zupełności wystarczyło, bo nauczyłam się już nie robić nie wiadomo jakich planów. Wszystkiego naraz się i tak nigdy nie zobaczy, więc trzeba podchodzić bardziej na luzie. Pogoda ponadto sprzyjała moim planom, bo było zimno i beznadziejnie, więc nawet mnie nie kusiło, by chodzić po dworze, tylko już, zaraz chciałam gdzieś wejść do środka ;).
W stosunku do Panoramy Racławickiej nie miałam żadnych oczekiwań. Ot, duży obraz, którego fragmenty przewijały się to tu to tam w podręcznikach do historii. Nawet wydawało mi się, że płacić 30 zł za zobaczenie jednego obrazu to trochę dużo, ale nie pozwoliłam sobie długo tak myśleć. A gdy weszliśmy do środka, to naprawdę mnie zatkało ;). Przyznaję bez bicia, nie interesowałam się wcześniej tym, jak to będzie wyglądało. Dlatego ogromna panorama otaczająca mnie dookoła wywarła na mnie ogromne wrażenie. Zwłaszcza, że obraz jest świetnie wtopiony w tło - nie miałam pojęcia, gdzie kończy się farba, a zaczynają prawdziwe eksponaty, ustawione przez pracowników muzeum. Zwiedzanie trwało prawie pół godziny, bo przemieszczaliśmy się powoli wzdłuż obrazu, podczas gdy głos z nagrania informował nas o poszczególnych etapach bitwy pod Racławicami. Szczerze, wyszłam zachwycona i gorąco polecam ;)
Drugie miejsce, które postanowiłam sobie odwiedzić, to chyba najlepsza miejscówka na ucieczkę od zimy - afrykarium we wrocławskim zoo. Bilet normalny do zoo kosztuje 45 zł, a w ramach biletu mamy też wstęp do motylarium, pawilonów z pająkami i innymi cudami, a także afrykarium. Wiadomo, w grudniu większość zwierząt i tak nie przebywała na dworze, więc tak naprawdę od początku wiedzieliśmy, że ograniczymy się tylko do pawilonów.
Jednak co od afrykarium - w przeciwieństwie do Panoramy Racławickiej - miałam już jakieś oczekiwania, bo tam już więcej moich znajomych zawitało i wszyscy byli mniej lub bardziej zachwyceni. Głównie dużym akwarium z przebiegającym przez nie tunelem, że można sobie obejrzeć rybki prawie z każdej strony. I ja naprawdę lubię coś takiego, byłam w londyńskim oceanarium, za to w Lizbonie, szczycące się mianem największego w Europie, zapłaciłam kwotę bardzo odczuwalną dla polskiej niepracującej studentki, którą wtedy byłam. Podobało mi się też Akwarium w Sztokholmie. To jest naprawdę fajna rzecz, patrzeć na te rybki, płaszczki, rekiny... i się po prostu odprężyć :). Tylko, że no... been there, done that, nie jara mnie to - lubię, ale nie uważam, żeby było to jakieś wow, a wszyscy zachwalali to tak bardzo, że cóż - z afrykarium wyszłam dość rozczarowana. Nic nowego.
A nie, przepraszam ;). W sumie wypatrzyliśmy ciekawostkę. Bo część akwariów była otwarta od góry i po powierzchni wody pływały kaczki. A my właśnie odkryliśmy, że w sumie to nigdy nie widzieliśmy wcześniej pływającej kaczki od dołu. Śmiesznie to wygląda. Chyba dłużej się przyglądaliśmy kaczce niż rekinom i płaszczkom...
Lubię czuć się jak turystka we Wrocławiu i bardzo lubię to miasto ;). I mam nadzieję, że jakoś w okolicy letnich wakacji uda się tam znowu zajrzeć :).

A co inne dziewczyny pisały na W? Po braku postów widzę, że nie tylko ja miałam problem z dociągnięciem alfabetu do końca... ;)
- Gone to Texas: W jak WRR

Prześlij komentarz

0 Komentarze