Advertisement

Main Ad

Jak mnie zmieniła Szwecja?

Nie tak dawno temu pisałam tutaj o tym, jak zmieniło się moje postrzeganie Szwecji po trzech latach mieszkania w Sztokholmie. Dziś chciałam spojrzeć na tę moją emigrację z nieco innej perspektywy - bardziej pod kątem: jak ja zmieniłam się, mieszkając w Szwecji? Chyba takie myśli nachodzą mnie głównie przez to, że coraz częściej zastanawiam się nad wyjazdem stąd w nie tak znowu odległej przyszłości i ciągle układam sobie w głowie listy za i przeciw
Mam wrażenie, że raczej nie mam problemów z adaptacją. Mój dom jest tam, gdzie jestem ja. Szybko przyzwyczaiłam się do Szwecji, a gdybym musiała, pewnie równie szybko przyzwyczaiłabym się do innego kraju emigracji czy z powrotem do Polski (choć chwilowo tego ostatniego nie zamierzam próbować ;) ). Dlatego też liczę się z tym, że trzy lata budowania różnych nawyków mogę dość łatwo zaprzepaścić, kiedy przyjdzie mi mieszkać gdzie indziej... ale póki co zobaczcie, jak zmieniła mnie Szwecja.

POGODA

Pewnie spodziewacie się na wstępie znanej szwedzkiej mądrości, że nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania. Nic z tego! Kompletnie, ale to kompletnie się z tym nie zgadzam. Uważam, że coś takiego jak zła pogoda nie tylko występuje, ale jeszcze w Szwecji występuje ona zdecydowanie za często. Mamy lato, a temperatury w porywach sięgają 20 stopni, pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, wieje i pada zdecydowanie za często... O ile kiedyś 20-25 stopni to była moja pogoda idealna, to teraz wręcz śnię po nocach o 30 stopniach w cieniu i założeniu każdej z moich pięciu sukienek przynajmniej raz w roku. Póki co w tym roku pogodę na sukienkę i sandały miałam cały jeden raz ;).
Przy tak niepewnej pogodzie jak w Sztokholmie, nauczyłam się wykorzystywać każdy ładny dzień. Jeśli świeci słońce, to wychodzę z domu. Nieważne, jaką mamy porę roku i ile jest stopni na dworze. Zwłaszcza jesienią i zimą, na tygodniu można choć zjeść lunch poza pracą (bo po niej już zazwyczaj słońca się dawno nie uświadczy), a w weekend to chociaż na ten głupi spacer pójść, jak już nic innego się nie wymyśli. Teraz też, gdy tylko nie pada, do pracy chodzę pieszo, czasem wsiądę na rower. Książkę można poczytać w parku zamiast w domu na kanapie, a ze znajomymi zorganizować piknik zamiast iść do baru (a i taniej wyjdzie ;) ). Wiadomo, w Polsce też narzekałam na deszcz i cieszyły mnie słoneczne dni, ale nigdy nie miałam tak, że muszę wyjść z domu, bo świeci słońce. Jeśli czasem z lenistwa zdarzy mi się zmarnować ładny dzień, siedząc w domu, mam najprawdziwsze w świecie wyrzuty sumienia. 
Trochę się to też wiąże z tym, że w okresie jesienno-zimowym jest tak ciemno i depresyjnie, że tego słońca po prostu potrzeba. Kiedyś się śmiałam, że jestem stworzona do wstawania o wschodzie słońca. Łatwiej mi było wstać o 5 niż siedzieć do późna. Zmieniły to studia i całonocne zakuwanie do egzaminów, ale nawet wtedy wstawanie rano nie sprawiało mi problemów. Jest dzień, trzeba wstawać. Mój wewnętrzny zegar się w Szwecji kompletnie rozregulował i dawno już zapomniałam, jak to jest wstawać bez ustawionego budzika. Zwłaszcza zimą mogę spać do 10-11, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzało, ale gdy słońce wschodzi ok. 9, wcale nie czuję, że spałam tyle godzin i jestem wiecznie zmęczona. A latem mam w oknach grube zasłony, żeby dla równowagi nie wstawać o 3 ;).

SPONTANICZNOŚĆ

Przepraszam, a co to znaczy? Nawet nie wyobrażacie sobie, jak tęsknię za czasami, gdy na SMS-a o treści mam ochotę na piwo, dostawałam odpowiedź to u mnie czy u ciebie? Gdy siedziałam w pracy i przyszła mi wiadomość: znalazłam bilety do Brukseli na jeden dzień, tanio i bez zastanowienia odpisałam to bukuj! Tęsknię za tym, że nie wszystko wymagało nie wiadomo ile planowania i wpisywania tego w kalendarz na pięć lat do przodu.
Chciałam się umówić ze szwedzką koleżanką na julbord, czyli coś w stylu kolacji wigilijnej w restauracji, takiej mniejszej, tylko we dwie. Znając już co nieco Szwedów, napisałam do niej w drugiej połowie listopada... a zresztą, aż zacytuję:
Ja: "Cześć, co tam? Pomyślałam sobie, że grudzień już za pasem, a ja już się chyba nauczyłam, że trzeba planować na zaś ;). Co powiesz na jakąś kolację przed świętami?"
Ona: "Cześć! Uczysz się już zachowywać po szwedzku! Zgadnij co! Mam już zarezerwowane wszystkie wieczory poza 12 i 14 grudnia :) Jak to współgra z twoim kalendarzem?"
12 i 14 to były oczywiście dni na tygodniu, bo umówić się z zaledwie trzytygodniowym wyprzedzeniem na weekend... to przecież nierealne! Zajęło mi to bardzo dużo czasu, zanim dopasowałam się do tego systemu. Nie znoszę umawiania się na kilka tygodni przed, bo za dużo może się zmienić. Może ktoś się rozchorować, może wyskoczy jakiś wyjazd, może pojawi się jakaś ciekawsza opcja niż tylko wyjście na piwo...? I nagle nie wiedzieć kiedy, w drugiej połowie ubiegłego roku odkryłam, że też już tak funkcjonuję. Chodziłam wtedy na szwedzki dwa razy w tygodniu, na zajęcia musiałam wyjść z biura wcześniej, więc w pozostałe wieczory siedziałam dłużej w pracy, żeby wszystko nadrobić. I na wyjazdy, życie towarzyskie, ale też odpoczynek, Skype z rodziną, pranie, sprzątanie i wszystko inne zostawały mi weekendy. To wszystko musiało być jakoś ogarnięte, więc nagle też zaczęłam wpisywać wszystkie plany i spotkania w kalendarz na 2-3 tygodnie przed. Gdy wyskakiwało coś pilnego, albo naprawdę chciałam się z kimś zobaczyć wcześniej, to potrafiłam być w pracy od 8 do 17, od 18 do 20:30 na szwedzkim, a na 21 się jeszcze umawiać, by choć z godzinę-dwie porozmawiać. Przy takim trybie życia zazwyczaj byłam tak wyczerpana, że gdy w końcu miałam trochę czasu, to chciałam go spędzić po prostu na nicnierobieniu i nie pisałam się na żadne spontaniczne wyjścia. Ba, miałam takie miesiące, że wpisywałam sobie jeden dzień w miesiącu w kalendarz jako dzień dla mnie i to był dzień, w którym nie szłam do pracy ani z nikim się nie spotykałam. Pomińmy milczeniem fakt, że ten dzień dla mnie i tak zazwyczaj ograniczał się do sprzątania, prania i temu podobnych...
Ostatnie miesiące są na szczęście nieco normalniejsze. Moje grono znajomych się trochę zmieniło. Po pierwsze, ze Szwecji wyjechała moja przyjaciółka, która była tu dla mnie jak siostra i z którą widywałam się najczęściej... nagle w kalendarzu zrobiło się tak pusto. Zaczęłam się więcej spotykać ze znajomymi z Polski, ale też z Ameryki Łacińskiej - większość ma zdecydowanie nieszwedzkie podejście do planowania. Nie chodzę na szwedzki, więc mam wolne wieczory na tygodniu. I wiecie co? Dziwnie się czuję, nie mając zaplanowanego żadnego wyjścia na piwo po powrocie z urlopu. Ale jak to?! ;)

ALKOHOL

I znów, zapewne spodziewacie się tu czegoś zupełnie innego niż planuję Wam opowiedzieć ;). Jestem sobie w stanie wyobrazić, że większość myśli, iż w kraju Systembolagetów i alkoholu po masakrycznie drogich cenach, człowiek właściwie staje się abstynentem. Jakby to powiedzieć... nic podobnego ;). Jakkolwiek samej mi w to ciężko uwierzyć, w Szwecji piję częściej niż w Polsce, choć są to jednak zazwyczaj słabsze alkohole. Oczywiście nie oznacza to, że piję nie wiadomo jak często i w jakich ilościach - do alkoholika mi daleko (tak tylko uprzedzam, coby nikt nie wyciągnął mi tu niewłaściwych wniosków ;P). I nie jest to również zapijanie depresji z powodu pobytu na północy, choć podobno takie przypadki wcale nie należą do rzadkości. Więc jak to wyszło, że w Szwecji ten alkohol zaczął się jednak nieco częściej pojawiać?
1) Jesteś z Polski, to pokaż, że potrafisz pić! - zdanie, które tutaj zastępuje nasze polskie Ze mną się nie napijesz? Często nikt się mnie nawet nie pyta o zdanie, czy mam ochotę się w ogóle napić. Dla wszystkich jest oczywiste, że skoro pochodzę z Polski (i nie przyjechałam samochodem) to z przyjemnością się zawsze napiję i nagle nie wiadomo skąd w mojej dłoni znajduje się piwo czy inny napój. Nie odczuwam potrzeby udowadniania nikomu niczego i moi znajomi już wiedzą, że próby upicia mnie nie mają sensu. Ale nadal mi się zdarza, że w sumie nie planuję pić alkoholu danego dnia, a i tak kończę z tym pojedynczym drinkiem, którego ktoś mi postawił, bo jestem z Polski.
2) Szwedzi uwielbiają pić. Wiadomo, od każdej reguły są wyjątki, ale szwedzkie imprezy naprawdę potrafią przebić te nasze polskie. Alkohol leje się strumieniami, mieszanie wszelkiej maści alkoholi jest na porządku dziennym (choć trafniej byłoby powiedzieć: nocnym ;)), a tempo przypomina mi czasy studenckie i akademiki. Oczywiście, nikt nie każe nam narzucać sobie takiego samego tempa, ale raczej też takiej imprezy o samej wodzie się nie przesiedzi... może dlatego, że ciężko na trzeźwo znieść pijanych Szwedów? ;)
3) Te wszystkie integracje i kolacje służbowe... W moim zawodzie nie trafiają się one zbyt często, może tak raz na miesiąc-dwa, ale wciąż to znacznie więcej niż miałam w Polsce. A wyjścia z pracy to także dobry alkohol (w końcu byle jakiego wina do kolacji nie dadzą) na koszt firmy. Siedzisz, jesz, rozmawiasz - nie zdajesz sobie nawet sprawy z tego, że twój kieliszek jest co rusz napełniany. Więc gdy po paru takich godzinach pada hasło a może by tak iść gdzie indziej kontynuować imprezę, nie masz nic przeciwko. W końcu to naprawdę wygląda na świetny pomysł!
4) Systembolagety i... zapasy. Skoro sklep z alkoholem zamykają o godzinie, gdy imprezy się nawet jeszcze nie rozkręcają, trzeba być przygotowanym. W szafce zawsze są jakieś wódki i nalewki przywiezione z Polski, gdyby ktoś chciał wpaść w gości (a zawsze znajdą się chętni, gdy wspomnę, że coś z domu przywiozłam). Oczywiście, jeśli ktoś się zapowiada z wizytą, stan szafki jest uzupełniany zgodnie z preferencjami gości... którzy zazwyczaj i tak nie przyjdą z pustymi rękami, bo przy szwedzkich cenach alkoholu, każdy przynosi coś ze sobą na imprezę. W gruncie rzeczy zawsze dobrze jest mieć też jakieś wina i piwa w domu, jakby nagle padł pomysł spontanicznej kolacji czy pikniku (nie zdarza się to często - patrz punkt Spontaniczność - ale jednak czasem się zdarza, zazwyczaj, gdy sama to zaproponuję). No i teraz wyobraźcie sobie imprezę, kolację, cokolwiek - gadacie, pijecie, wódka się kończy. W Polsce: "trzeba iść do nocnego albo na stację, nie chce mi się, może już dosyć na dzisiaj?" i w Szwecji: "no to mam jeszcze X innych wódek, białe i czerwone wino, piwo, miód, likier... co chcemy?". A potem człowiek się dziwi, że w tej Szwecji tak wszyscy mieszają te alkohole... Poza tym, skoro barek jest pełen, to co zaszkodzi czasem wypić kieliszek wina do kolacji? Albo napić się piwa, gdy wraca się z pracy po ciężkim dniu? W Polsce pewnie bym padła do łóżka, bo w życiu nie chciałoby mi się iść specjalnie po piwo, a nigdy nie było przecież potrzeby robienia zapasów... A tu zapasy są zawsze, na wyciągnięcie ręki.
Więc miewam co jakiś czas takie momenty, że podsumowuję ostatnie tygodnie: wyjście na piwo, kolacja służbowa, wino do kolacji... dochodzę do wniosku, iż za dużo tego było i potem się przez jakiś czas umawiam tylko na fikę przy gorącej czekoladzie ;).

PRACA

Nawet nie wiecie, jak często słyszę od polskich znajomych zdanie: ty się nie odnajdziesz na polskim rynku pracy, jeśli kiedyś wrócisz. I chyba coś w tym jest... Nie mam złych wspomnień związanych z moją pracą w Warszawie, naprawdę uważam, że spoko wtedy trafiłam, ale dziś już nie chciałabym pracować na takich zasadach. Nie znoszę, gdy ktoś mi mówi, bym zrobiła to i to w ten i ten sposób. A gdzie tu miejsce na kreatywną księgowość kreatywny controlling? To ja nadzoruję swoją pracę, w jaki sposób ją wykonam i kiedy. Oczywiście mam narzucone deadline'y i template'y, w końcu to korporacja i tego nie przeskoczę. Ale to też ja sama muszę dojść do tego, co w te szablony wpisać i jak do tych liczb dojść. Pozmieniałam dziesiątki plików, które od zawsze były tak liczone, a mój szef mnie tylko do tego zachęcał, bo zmiany są zawsze mile widziane. Manager nie jest od wydawania mi poleceń - to osoba, z którą współpracuję i od której się uczę, gdy zderzam się z danym zagadnieniem po raz pierwszy. To nawet nie szef (chyba by się obraził, gdybym kiedyś zwróciła się do niego per szefie), to przyjaciel. I choć mój obecny przełożony jest akurat wyjątkowo otwartym i ciepłym człowiekiem, więc dotarcie się z nim nie było wybitnie trudne, ale żaden z moich poprzednich managerów w Szwecji nigdy nie zachowywał się jak szef - dopóki nie poznałoby się zakresu ich obowiązków, z samego zachowania w biurze nikt by nigdy nie zgadł, kto jest nad kim, bo wszyscy zachowują się jak grupa kolegów z pracy. Krótko po przyjeździe tutaj miałam jeszcze jakąś hierarchię utrwaloną w głowie, dziś potrafię zahaczyć na korytarzu głównego dyrektora na cały kontynent, ot tak, by poplotkować. Zresztą to on swego czasu poprosił mnie o pomoc, więc nieśmiało zastrzegłam, że w danym okresie mam zaplanowany urlop. Ani słowa więcej - to ja cię proszę o przysługę, więc to ja się muszę dopasować do twoich planów. Wszystko na twoich warunkach. I chyba za bardzo się już do tego tu przyzwyczaiłam. Wszystko na moich warunkach. ;) Co więcej, wszyscy mają wszystkich dodanych na social media... Na początku podchodziłam do tego sceptycznie i długo mi ich zaproszenia wisiały na Facebooku niezaakceptowane. W końcu się przełamałam, bo zrozumiałam, że to po prostu tak działa. Nie mija godzina po imprezie firmowej, a już u kogoś znajdziecie zdjęcia, a przy odrobinie pecha nawet ktoś was na nich oznaczy ;). Rozpoczęcie dnia w pracy od rozmów w stylu: "Widziałam na fejsie zdjęcie tortu urodzinowego twojej córki, jaki pomysłowy!" czy "A ten z Norwegii to teraz na urlopie gdzieś w ciepłych krajach, wrzucił takie zdjęcie, widzieliście? Nie? Popatrzcie!" stało się wręcz normalne. Zresztą sama się doczekałam komentarza pod zdjęciem z Karaibów: "Wracaj do Szwecji, tęsknimy za twoimi plikami w Excelu!" ;)
Nie wszystko w mojej pracy mi odpowiada - awans obiecują mi od wieków, a wciąż się go nie doczekałam, zarabiam znacznie mniej niż Szwedzi na podobnych stanowiskach, zaś niektóre rzeczy są tak niezorganizowane, że woła to o pomstę do nieba. Ale przyzwyczaiłam się już do work-life balance, że jeśli robię nadgodziny, to potem w pracy bywam tylko gościem. Że wszyscy sobie ufają, nie ma patrzenia na ręce. Że mogę odmówić wykonania zleconego zadania, bo po prostu jestem zajęta czymś innym i jedyne, co usłyszę w zamian to przepraszam, że przeszkadzam. Lubię fikę, która jest niemal obowiązkowym punktem dnia - w końcu ile można pracować bez przerwy? Po prostu lubię to, że do pracy przychodzę na luzie. No i lubię urlopy... ;)

URLOP

Dyrektor departamentu rozesłał do wszystkich tabelkę z naszymi nazwiskami i kalendarzem na lato z prośbą o zaznaczenie terminów naszych urlopów. Koleżanka zwróciła uwagę na błąd w datach, na co on tylko machnął ręką: to tylko orientacyjnie, przecież i tak nie będę wpływał na wasze plany urlopowe! Cały dział zniknie w lipcu? No i luz, firma i tak będzie świeciła pustkami, w końcu wszyscy wyjeżdżają w lipcu. Nigdy nie lubiłam jeździć w lecie, bo nie dość, że drogo, to i gorąco. Odkąd mieszkam w Sztokholmie, musiałam się przestawić i lipcowy urlop stał się też częścią i mojego życia (choć w przeciwieństwie do Szwedów nie wyjeżdżam wtedy na kilka tygodni). Zresztą, Szwecja przyzwyczaiła mnie też do tego, że o urlop się nie wnioskuje. Znam dobrze swoje obowiązki i wiem, że np. w okresie budżetowym muszę być w pełni dyspozycyjna, zatem żadne wyjazdy nie wchodzą w grę. Ale wiem też, kiedy w pracy mam spokojny okres i mogę sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Wtedy zazwyczaj bukuję bilety lotnicze, a kiedy sobie o tym przypomnę po jakimś czasie, to mówię szefowi: "a w ogóle to wtedy i wtedy gdzieś tam lecę!". Zdarzało się nawet, że odpowiadał mi w stylu: "O, skoro lecisz, to znaczy, że nie mamy wtedy dużo roboty, bo znasz nasze terminy lepiej niż ja. To może i ja sobie wezmę jakiś urlop?" ;) Ponadto płatnego urlopu mam znacznie więcej niż w Polsce - aż ciężko w to uwierzyć, ale mam go więcej niż jestem w stanie wykorzystać. W efekcie, odkąd się tu przeprowadziłam, zaczęłam znacznie częściej podróżować. Często też po Szwecji i okolicach (jeszcze tylko w Islandii mnie tu na północy nie było), bo uznałam, że trzeba trochę nadrobić. Mieszkając w Warszawie, byłam tam studentką i pracownikiem, ale właściwie nigdy turystką. Sztokholm chcę poznawać, odkrywać i pokazywać innym :).
Odkąd tu mieszkam, zaczęłam też sporo podróżować samotnie. Na początku starałam się znaleźć towarzystwo, ale to nigdy nie wychodziło. Część odpadła od razu, bo rodziny, małe dzieci i takie tam. Część już była tam, gdzie chciałam jechać i nie była skora do powrotu. Część po prostu nie lubi podróżować. Część sobie ceni wygodę i luksusy, na jakie mi szkoda pieniędzy. Jednym nie pasuje termin, innym cena, kierunek, plan zwiedzania... Wymiękłam. W Polsce miałam kilka osób, które znałam od lat i łatwo się było zgadać. Tutaj trafił mnie szlag i przestałam pytać - chcę gdzieś jechać, to bukuję bilety natychmiast jak je wypatrzę. Przynajmniej nikt mi nie marudzi, że wchodzę do dziesiątego kościoła z rzędu ;). I choć na początku nie spodziewałam się tego, to bardzo polubiłam takie samotne wypady - mogę odpocząć, robić, na co mam ochotę i naprawdę udaje mi się wtedy naładować baterie :).

LUZ

Mam wrażenie, że w Szwecji po prostu wyluzowałam. "Co ma być to będzie, a jak już będzie to trzeba się z tym zmierzyć", że tak rzucę mądrością rodem z Harry'ego Pottera. Nie powiem, że niczym się nie przejmuję, bo byłoby to kłamstwo - ja ogólnie mam naturę nadmiernego przejmowania się wszystkim, a najlepiej to widać, gdy przychodzi mi szukać mieszkania w Sztokholmie ;). Ale przestałam się stresować wieloma rzeczami, które w Polsce spędzały mi sen z powiek. Co jeśli z pracą nie wyjdzie? No to nie wyjdzie, jestem dobra w tym, co robię, mam dobre rekomendacje i znajomych chętnych do pomocy przy szukaniu pracy - dam sobie radę. Jeśli zachoruję, to mam do kogo zadzwonić i poprosić o pomoc i wiem, że tę pomoc otrzymam (a przynajmniej chcę w to wierzyć, bo ja z natury wierzę w ludzi ;P). Cokolwiek się nie stanie, ze wszystkim jakoś można sobie poradzić, nie ma co się stresować. Jeśli nie samej, to przecież od czegoś ma się ludzi wokół. Ludzi, którzy nawet nie zwrócą uwagi, jak założę jaskrawoniebieskie adidasy do eleganckiej sukienki ;). Ta det lugnt - wyluzuj - złota szwedzka zasada na wszystko. 

Prześlij komentarz

0 Komentarze