Advertisement

Main Ad

Åland - szwedzkojęzyczna Finlandia

Położone gdzieś między Szwecją a Finlandią, należące do Finlandii, choć cieszące się autonomią - takie są Wyspy Alandzkie. Przy czym, choć to Finlandia, to na wyspach językiem urzędowym jest szwedzki. Wydawało mi się to dość ciekawym połączeniem, więc postanowiłam wyskoczyć tam na weekend. Ot, po prostu, by się przekonać, czy faktycznie jest ciekawie ;). Szybko też przekonałam się, że ceny promów pomiędzy Sztokholmem a Mariehamn (stolicą wysp) są naprawdę w porządku, więc tym bardziej decyzję podjęłam w mgnieniu oka. Zresztą, musiałam sprawdzić, o co tyle szumu z tymi promami z i do Szwecji... ;)
Ja wykupiłam rejs liniami Viking Line, ale nie jest to jedyna możliwość - pływają tu też promy linii Tallink Silja, no i zawsze są jeszcze samoloty. Ale wiadomo, samolot to żadna atrakcja w porównaniu ze statkiem ;). Wiele razy słyszałam, że Szwedzi wykupują rejsy w tę i z powrotem, nawet bez schodzenia na ląd. Takie połączenia są bardzo tanie - zaledwie 8 euro (34 zł) za całodniowy wypad. Jak na szwedzkie warunki to właściwie za darmo ;). W sumie tak sobie teraz myślę, że taniej by mnie wyniosło wykupienie trasy Sztokholm-Mariehamn-Sztokholm i po prostu opuszczenie promu na wyspach niż kupno pojedynczego biletu Sztokholm-Mariehamn, za który zapłaciłam 15 euro (64 zł). Mądry Polak po szkodzie ;).
Rejs ze Sztokholmu na Wyspy Alandzkie trwa 5,5 godziny i na pewno znajdzie się na pokładzie coś do roboty, by zabić czas. Są bary i restauracje, automaty do gry, stoliki i fotele z widokiem na morze... no i najważniejsze - jest strefa wolnocłowa. Wiele się wcześniej nasłuchałam o Szwedach, wykupujących te rejsy tylko po to, by poimprezować i zrobić zapasy alkoholowe po kosztach. Nie zdawałam sobie sprawy z ogromu tego procederu, dopóki sama nie wsiadłam na prom. A przecież ja podróżowałam w dzień, kiedy było jeszcze w miarę spokojnie i czysto - nie chcę sobie wyobrażać, co się tam może dziać podczas całonocnych imprez. Gdy otwierali wolnocłówkę (nie jest otwarta przez całą długość rejsu, ale w wyznaczonych godzinach), to kolejka ustawiała się już przed czasem. Potem tylko co rusz przechodzili obok mnie Szwedzi z siatkami, a czasem nawet wózkami sklepowymi, wypełnionymi butelkami i puszkami. Cóż, jest takie hasło: co się działo w Vegas, zostaje w Vegas, a Szwedzi pewnie zamienili to na co się dzieje na promach, zostaje na promach ;). Po dobiciu do portu w Mariehamn, statek miał płynąć dalej do Finlandii, więc ci, co wykupili trasę w tę i z powrotem, musieli się przesiąść na inny prom. Wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, ile osób korzysta z takich pijackich jednodniówek. Choć z promu wylała się rzeka ludzi, to tylko ja i kilka innych osób skierowaliśmy się do terminalu, cały tłum wracał do Sztokholmu...
Gdy opuszczałam Sztokholm, żegnało mnie szwedzkie lato. Kilkanaście stopni, mgła i ściana deszczu. Zanim dotarłam do portu, zmokłam na tyle, że z połowę rejsu telepałam się z zimna. Dlatego też nie kusiło mnie wyjście na pokład, by robić zdjęcia mijanym wyspom - choć przy ładnej pogodzie widoki musiałyby być cudne. W końcu długi odcinek płynie się przez archipelag sztokholmski. Na pokład wyszłam na chwilę dopiero wtedy, gdy dopływaliśmy już do Fasta Åland - największej z wysp, na której położone jest Mariehamn. Gdzieś na horyzoncie niebo zaczynało się przejaśniać i przynajmniej nie padało, choć potężny wiatr niemal zwalił mnie z nóg i przenikał do szpiku kości. Cóż było robić, opatuliłam się szczelnie polarem i kurtką i zeszłam na ląd.
Jeszcze przed skierowaniem się do hotelu, ze względu na koszty położonego nieco dalej od centrum, chciałam odwiedzić informację turystyczną. Znajduje się ona przy ulicy Storagatan 8, niemal naprzeciwko kościoła św. Jerzego. Miła pani z obsługi dała mi mapkę i pozaznaczała parę co ciekawszych punktów do zobaczenia w zaledwie jeden dzień. Od niej też dowiedziałam się, że w weekendy sporo tu ograniczeń. Na ten przykład: "Do hotelu masz ładny odcinek spacerem, więc może lepiej wsiąść w autobus... A nie, on jeździ tylko na tygodniu. Ale po Mariehamn można się poruszać rowerem! Tylko, że wypożyczalnia jest teraz zamknięta, otworzą w poniedziałek..." Także tego ;). Cóż, pozostał spacer - na szczęście to tylko 3 km w jedną stronę, więc niezbyt mnie to ruszyło. Nocleg zabukowałam w Strandnäs Hotell przy Godbyvägen 21. Ceny skandynawskie, jakby nie było, jednak trochę taniej niż w centrum, no i śniadanie było wliczone w cenę. Pierwsze skojarzenie po wejściu do pokoju - szwedzki akademik, tylko lepiej umeblowany! A już zwłaszcza prosta łazienka to dosłownie kopiuj-wklej ze znanych mi akademików w Malmö czy Umeå. Nie to, że mi taki standard przeszkadza, ale za te 64 euro (274 zł) za noc można oczekiwać czegoś ponad akademik, nie? ;) W hotelu zresztą i tak za dużo czasu nie spędziłam - zostawiłam rzeczy, odświeżyłam się i w drogę, żeby zobaczyć jeszcze co nieco w mieście za dnia.
Za radą pani z informacji turystycznej, skierowałam się najpierw do muzeum Mariehamn czynnego zaledwie 4 godziny dziennie (12-16). Miniatyrstaden, czyli miniatura miasta z lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Ale nie mam tu na myśli jednej niewielkiej miniaturki, jakie się często spotyka w różnych muzeach. Tutaj miniatury stanowią główną część wystawy - stolik obok stolika, świetnie odzwierciedlone różne części miasta. Jeszcze ciekawsze się to wszystko wydaje, gdy się pomyśli, że wiele z tych budynków wciąż stoi w Mariehamn.
Co zaskoczyło mnie w muzeum, to fakt, że wszystko było wyłącznie po szwedzku. Chyba spodziewałam się czegoś takiego jak Helsinki, tylko w drugą stronę. Tam wszystko było po fińsku, a pod spodem po szwedzku i czasem jeszcze po angielsku. Skoro jednak Wyspy Alandzkie są szwedzkojęzyczne, to myślałam, że szwedzki będzie przodował, a pod spodem wszystko po fińsku. Ta, jasne... W całym Mariehamn napisów po fińsku było jak na lekarstwo - już naprawdę łatwiej coś znaleźć po angielsku. Jesteśmy w Finlandii? Ale że w jakiej Finlandii? ;)
Po wyjściu z muzeum mogłam sobie już na spokojnie pospacerować po mieście. Mariehamn (albo po fińsku Maarianhamina, choć w sumie tej nazwy nigdzie w mieście nie widziałam) założono w 1861 roku, czyli nie jest to znowu nie wiadomo jak stare miejsce. Całe centrum pełne jest drewnianych, kolorowych domków z XIX i XX wieku, nadających Mariehamn naprawdę fajny klimat. Kojarzy mi się trochę z Umeå - wiecie, takie nieduże szwedzkie miasteczko, gdzie wszystko, co ciekawe jest w zasięgu krótkiego spaceru. Drewniane domki, ratusz, wybrzeże, kilka muzeów... Mariehamn jest naprawdę na jeden dzień :).
Gdy przypomniałam sobie, że od czasu fiki na promie już nic nie jadłam, z pomocą Google'a zaczęłam się rozglądać za restauracjami. Tripadvisor polecił Indigo, skandynawską restaurację niemalże w centrum miasta... naturalnie ze skandynawskimi cenami ;). Większość posiłków kosztowała od kilkunastu do dwudziestu paru euro. Skusił mnie burger i miodowe piwo kraftowe - zdecydowanie mniej słodkie niż nasze polskie miodowe piwa... i bardzo przypadło mi do gustu. Jedzenie, choć może nie najzdrowsze, ale wciąż bardzo smaczne ;) Całość wyniosła mnie 22,5 euro (96 zł), z czego 6 euro (26 zł) kosztowało samo piwo - 0,3 l, bo jakże by inaczej.
Koniecznie, ale to koniecznie, trzeba zajrzeć do dzielnicy nadmorskiej (Sjökvarteret). Miejsce jest widoczne z daleka, przede wszystkim ze względu na niewielką białą kapliczkę na końcu cypelka oraz budowlę w kształcie piramidy, która pełniła funkcję latarni morskiej. Poza tym Sjökvarteret to dzielnica rzemieślnicza i artystyczna, a przykłady swobodnej twórczości co niektórych można było znaleźć przed jednym z budynków. W małej zatoczce zacumowano też sporo drewnianych łódek, które jeszcze bardziej dodają temu miejscu uroku. Podobno do części budynków można wejść - jeśli  faktycznie tak jest, to na pewno nie w sobotę wieczorem ;).
Wracając do hotelu wzdłuż wschodniego wybrzeża, odbiłam nieco w bok - w kierunku miejsca opisanego na mapie jako Nabben. To niewielka przystań, trochę oddalona od centrum miasta, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Było tu pusto i spokojnie, a nad wodą wznosiły się na palach rzędy czerwonych przybudówek, w których chowano łodzie. Na końcu krótkiego cypla postawiono stolik i ławeczki - wręcz idealne miejsce na fikę :).
Kilka kroków dalej znajduje się Nabben badplats, czyli miejscowe kąpielisko. Pani w informacji polecała mi piaszczystą plażę i kąpiel w morzu, ale tak jakoś... nie chciałam ściągać kurtki, a co tu mówić o rozbieraniu się bardziej ;). Zresztą plaża była kompletnie pusta, a jeśli nawet Skandynawowie nie uznają pogody za odpowiednią na leżenie na plaży, to proszę nie oczekiwać tego ode mnie! Poza tym w okolicy było mnóstwo gęsi, a co za tym idzie - piasek był pełen niespodzianek, więc raczej średnia przyjemność, by tam chociaż posiedzieć...
Wstawanie o 6 rano na prom zrobiło swoje i do hotelu wróciłam jeszcze przed zachodem słońca, dość wcześnie kładąc się spać. W niedzielę prom miałam ok. 14, więc mogłam jeszcze całkiem sporo z rana pozwiedzać. Zjadłam śniadanie, wymeldowałam się z hotelu i z bagażem na plecach skierowałam się znów do centrum Mariehamn. Tuż przy głównym placu wznosi się ratusz (na szczycie, naturalnie, flaga Wysp Alandzkich a nie Finlandii), przed którym postawiono pomnik rosyjskiej cesarzowej Marii Aleksandrownej. To od jej imienia wzięło swą nazwę samo miasto Mariehamn - port Marii. Przy okazji odbywającej się w mieście parady Pride, ktoś nawet podarował cesarzowej tęczową flagę... ;) Nieco dalej, przy Storagatan, znajduje się też stary ratusz z XIX wieku, który obecnie należy do przedszkola.
Oczywiście nie mogłam sobie też odpuścić kościoła! Zaprojektowany przez chyba najbardziej znanego alandzkiego architekta Larsa Soncka, kościół św. Jerzego (Sankt Görans kyrka) został ukończony jesienią 1927 roku. Aż nie chciało mi się wierzyć, że świątynia ma niecałe 100 lat - specjalnie nadano jej nieco starszy wygląd. Dekorując sufit, Bruno Tuukkanen wzorował się na wnętrzach dawnych kościołów i muszę przyznać, że efekt jego pracy naprawdę robi wrażenie. Choć wywaliłabym lub przemalowała te jaskrawoniebieskie ławki... :P
W wielu miejscach w Mariehamn można było znaleźć na chodniku obrazki i strzałki kierujące do Muzeum Morskiego (Ålands sjöfartsmusem). To był mój punkt obowiązkowy podczas wypadu - byłam ciekawa, co takiego można znaleźć w muzeum, które w 2016 roku zostało muzeum roku w Finlandii. Ponadto chciałam zobaczyć statek Pommern, świetnie zachowany żaglowiec sprzed ponad 100 lat, będący jedną z głównych atrakcji Mariehamn. Niestety, w 2017 roku statek jest w renowacji i ta część zwiedzania musiała wypaść z planu. Jednak nawet bez tego do muzeum zdecydowanie warto zajrzeć. Byłam tam w niedzielę rano, więc ludzi było bardzo mało - mogłam zwiedzać w ciszy i spokoju, co uwielbiam. Muzeum Morskie skupia się na historii i roli żeglugi na Wyspach Alandzkich - znajdziemy tam mnóstwo zdjęć, przedmiotów zachowanych ze statków, map, rekonstrukcje wnętrza co niektórych pomieszczeń (np. salonu kapitańskiego)... Wszystko świetnie poopisywane, czasem z dodatkami multimedialnymi lub zabawami manualnymi dla dzieci (np. rozwiąż węzły żeglarskie). To zdecydowanie jedno z ciekawszych i najlepiej zaplanowanych muzeów jakie miałam okazje odwiedzić ostatnimi laty. W ogóle się nie dziwię, że zostało muzeum roku ;) Gorąco polecam, jak kiedyś zabłądzicie w te okolice.
Mając jeszcze trochę czasu przed odpłynięciem promu, weszłam na szczyt pobliskiego wzgórza, na którym wzniesiono wieżę ciśnień. Podobno miały się stamtąd rozciągać piękne widoki, ale niestety... drzewa zasłaniały ;). Może ze szczytu wieży byłoby lepiej widać, ale tak się jakoś złożyło, że budynek był zamknięty. Ale jeśli się nie mylę, to choć z góry widziałam statek Pommern, stojący przy dalszej przystani niż powinien.
Myślę sobie, że to był całkiem fajny weekend, choć mocno intensywny i nie najtańszy. Łącznie wyjazd wyniósł mnie 155,5 euro (czyli szatańskie 666 zł ;) ), nie licząc jakichś drobnych zakupów na promie.
- 26 euro (111,35 zł) - prom Sztokholm-Mariehamn i z powrotem... choć, jak już wspomniałam, można by zapłacić mniej, wykupując całe rejsy :),
- 64 euro (274,15 zł) - hotel, pokój ze śniadaniem,
- 22,5 euro (96,40 zł) - obiado-kolacja i piwo w restauracji Indigo,
- 22,5 euro (96,40 zł) - pamiątki. Pocztówki były po 80 centów (3,45 zł), znaczki po 1,40 euro (6 zł), a magnesy po 4-5 euro (17,15-21,40 zł),
- 10 euro (42,85 zł) - wstęp do Muzeum Morskiego,
- 10,5 euro (45 zł) - lunch.
Ale i tak było warto, coś nowego, coś innego... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze