Advertisement

Main Ad

Floating markets, czyli z Norwegianem do Bangkoku

Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one można tutaj spokojnie przerobić na Jeśli przeprowadzisz się do Szwecji, twoim jesiennym kierunkiem stanie się Tajlandia. Bo tak akurat robią Szwedzi ;). W moim teamie w pracy więcej znajdę osób, które w Tajlandii były już wielokrotnie, niż takich, które nigdy tam nie zawitały. Piękne widoki, ciepło i tanio - nic dziwnego, że Szwedzi pokochali ten kraj. Fakt, że rozważałyśmy też Karaiby, ale po tegorocznych huraganach ten kierunek chwilowo poszedł w odstawkę i skupiłyśmy się na Azji. Listopad to pora idealna na wyjazd do Tajlandii - pora deszczowa się właśnie skończyła i choć jeszcze czasem kropi i bywa pochmurno, to pogoda jest i tak świetna. Ceny już skaczą do góry, ale wciąż nie są tak turystyczne, jak u szczytu sezonu, który zaczyna się z końcem miesiąca. Gdy zaczęłyśmy przeglądać loty, ze zdziwieniem odkryłam, że całkiem niezłe oferty mają Emirates i Qatar Airways - na pewno byśmy się na coś z tego skusiły, gdyby nie przesiadki. Nie widziały nam się długie, często całonocne postoje w Dubaju czy Katarze - chciałyśmy po prostu dotrzeć na miejsce. I tu pojawił się Norwegian, który ze Sztokholmu do Bangkoku lata w sezonie niemal codziennie, a ceny ma zaskakująco niskie. Wiadomo, to tanie linie, więc za wszystko trzeba dopłacać, ale wciąż wyszło nam taniej niż w innych liniach - bilet w lowfare, obejmujący posiłki na pokładzie, bagaż rejestrowany, wybór miejsca i ubezpieczenie wyniósł mnie 4100 koron w obie strony (1737 zł). Choć zdecydowanie nie była to wygoda na miarę Qatar Airways, to jednak fakt, że wsiada się w Sztokholmie, 12 godzin i jesteśmy w Tajlandii... to zdecydowanie wygodniejsze niż długa przesiadka ;).
Już na sztokholmskiej Arlandzie się zorientowałam, że chyba dawno nie latałam z bagażem rejestrowanym ;). Odprawiłyśmy się w ustawionych na lotnisku automatach, wydrukowałyśmy naklejki na walizki i skierowałyśmy się do olbrzymiej kolejki - Norwegian check-in, by nadać bagaż. I pewnie odstałybyśmy swoje, gdybyśmy nie zauważyły tabliczki informującej, że ta kolejka to tylko na loty do Stanów i niewymiarowy bagaż. Cała reszta walizki zostawia przy oddzielnym stanowisku z napisem bag drop - podchodzisz do taśmy, skanujesz kod z naklejki z automatu, kładziesz bagaż na taśmę i gotowe. Pewnie dla większości to oczywista oczywistość, ale dla takiej blondynki jak ja fakt, że można się odprawić i nadać bagaż rejestrowany na lot międzykontynentalny bez udziału pracowników lotniska, to wciąż jakaś zaskakująca nowość ;).
Potem wszystko też poszło sprawnie, kontrola paszportowa, boarding i już dobre pół godziny przed odlotem siedziałyśmy w samolocie, gotowe do startu. Sam lot był za to bardzo męczący, od 14 do 1 rano czasu europejskiego, więc zaczęłam się robić senna dopiero pod koniec podróży, gdy już spać nie było kiedy. No i siedząc z książką szybko zgłodniałam, a Norwegian serwował obiad zaraz po starcie, a kanapkę na śniadanie krótko przed lądowaniem... Całe środkowe 8-9 godzin było chyba przeznaczone na spanie, a nie jedzenie, więc nie śpiąc miałam problem ;).
Gdy wylądowałyśmy w Bangkoku, było coś około 7 rano. Sprawnie przeszłyśmy przez kontrolę paszportową, bo formularz migracyjny wypełniało się i tak wcześniej w samolocie, równie szybko przybyły nasze bagaże... Jedyne, co trochę zajęło, to sam spacer przez lotnisko Suvarnabhumi, które zdecydowanie nie należy do najmniejszych ;). Ale naprawdę mi się spodobało - było przestronne, nowoczesne i czyste.
By uniknąć taksówkowych naciągaczy, za internetowymi radami zdecydowałyśmy się na Ubera. Przejazd z lotniska do centrum Bangkoku, gdzie miałyśmy hotel, w niedzielny poranek zajął ok. 45 minut i kosztował 375 bahtów (41 zł). Niestety, było zdecydowanie za wcześnie, by dostać pokój, więc tylko zameldowałyśmy się i zostawiłyśmy bagaże. Nasz wybór padł na hotel Dewan - przestronne pokoje w naprawdę fajnej lokalizacji, basen na dachu... Jedyne, na co przyszło nam nieco narzekać, to czystość, ale widocznie nie można mieć wszystkiego ;). 
Skoro i tak miałyśmy parę godzin, zanim mogłyśmy wejść do pokoju i odświeżyć się po podróży, trzeba było coś zobaczyć. Ale zobaczyć w najbardziej niewymagający sposób, bo mając przy sobie wszystkie wartościowe rzeczy wyciągnięte z bagażu i wciąż będąc w długich jeansach, w których przyleciałam, niezbyt miałam ochotę na długie spacery. Zwłaszcza przy ponad 30 stopniach w cieniu ;). Dlatego dałyśmy się złapać na tuk-tuka, którym przecież i tak trzeba było się przejechać.
Z tuk-tuka można skorzystać na dwa sposoby - albo łapiąc go jak taksówkę i negocjując cenę za dojazd z punktu A do punktu B, albo skorzystać z objazdówki po Bangkoku. Takie hop on, hop off kosztuje zaledwie 20 bahtów (2,15 zł) od osoby i natychmiast pojawia się pytanie: "komu to się w ogóle opłaca?". Okazuje się, że przewoźnicy nie tylko wożą turystów pomiędzy kilkoma głównymi zabytkami i czekają na nich podczas zwiedzania - tutaj 20 bahtów byłoby zdecydowanie za niską ceną. Oni jednak rozkręcili całkiem niezły biznes wokół tego wszystkiego. I tak każdy z tych tuk-tuków obowiązkowo zatrzyma się przy informacji turystycznej, która jest bardziej lokalnym biurem podróży, by turyści zajrzeli tam na kilka minut. Kierowca dostaje za to darmową benzynę, a informacja - potencjalnych klientów. Zapewne za ceny znacznie wyższe niż gdzie indziej, ale co nam szkodzi posłuchać, skoro i tak wiemy, że się na nic nie zdecydujemy? ;) I chyba pana z informacji tym wkurzyłyśmy, bo nie dość, że miałyśmy już uprzednio zarezerwowane hotele i połączenia międzymiastowe (na czym chyba najwięcej zarabiają), to dodatkowo nie byłyśmy zainteresowane wycieczkami zorganizowanymi ;). Ale pan z tuk-tuka dostał swoją benzynę i niczego więcej mu do szczęścia nie brakowało. Ponadto kierowcy współpracują też np. z przewoźnikami wodnymi. I tak zostałyśmy zagadane, że dałyśmy się wciągnąć w rejs łódką na targ wodny - taka przyjemność kosztowała już 1500 bahtów (163 zł), a jak się potem dowiedziałyśmy, niektórzy dają się naciągnąć nawet na 2000 i więcej...
Cóż, miałyśmy przynajmniej całą łódkę dla siebie, a cień i wiatr znad wody sprawiały, że znacznie łatwiej było wytrzymać upały. Całość trwała łącznie 1,5-2 godziny, z czego kilkadziesiąt minut rejsu w jedną stronę i trochę czasu na miejscu, gdy kierujący łódką na nas czekał. Taki rejs pozwalał też trochę spojrzeć na inny, mniej turystyczny Bangkok. Łódka mijała budynki urzędowe i świątynie, bogate domy i rozpadające się slumsy. Jak na pierwszy dzień w Azji - wrażenie ogromne ;).
Jednak kiedy łódka przybiła do brzegu, zdecydowanie coś tu nie pasowało ;). Pływające targi (floating markets) mają w końcu to do siebie, że mają pływać. Na zdjęciach pokazywanych w tuk-tuku i na przystani widziałyśmy dziesiątki łódeczek. Tymczasem zatrzymaliśmy się przy niewielkim targu, owszem, ale rozłożonym na drewnianym pomoście. Pospacerowałyśmy po nim, zajrzałyśmy do znajdującej się obok świątyni, ale pojawiło się jakieś poczucie niedosytu i oszukania...
Fakt, że gdy wsiadłyśmy z powrotem do łódki, to minęłyśmy kilku pojedynczych sprzedawców, jednak mocno odbiegało to od widoku, którego się spodziewałyśmy. Cóż, teraz wiem, że trzeba było najpierw pogooglać, gdzie odbywają się takie targi i specjalnie podjechać tam taksówką, dopiero na miejscu wsiadając w łódkę. Ale nie ma co narzekać - coś jednak zobaczyłyśmy, do tego rejs był naprawdę fajnym sposobem zabicia czasu. A że przepłaciłyśmy? Przecież od tego są turyści, prawda? ;) No i jednak potem, mając więcej czasu i będąc wypoczętymi, pozostałe tuk-tuki już spławiałyśmy, choć ich poziom natarczywości był czasem irytujący.
Kierowca tuk-tuka już na nas czekał przy przystani, objechałyśmy kilka mniejszych świątyń, zobaczyłyśmy parę posągów Buddy, ale w końcu ile można tak się tłuc...? Na nasze życzenie kierowca odwiózł nas w pobliże hotelu, gdzie usiadłyśmy sobie w barze i czekałyśmy na pokój. Sporo barów i restauracji oferowało trzy drinki w cenie dwóch (drink zazwyczaj kosztował ok. 150 bahtów - 16,30 zł), więc można powiedzieć, że resztę czasu zabijałyśmy w naprawdę przyjemnej atmosferze ;).
Na wieczór nie miałyśmy już zbyt wielu planów - trzeba się było rozpakować, odświeżyć, przebrać... Potem jakieś zakupy, bo zimną wodę i coś do przegryzienia zawsze dobrze mieć pod ręką. Po wejściu do sklepu, natychmiast zaczęłam przeglądać wszystko to, co mnie dziwiło. Wafelki o smaku zielonej herbaty okazały się wyjątkowo wstrętne. Większość smaków chipsów i chrupek nie mówiła mi kompletnie nic. Niestety, nie miałyśmy zbyt dużego szczęścia w wybieraniu smacznych ciekawostek ;P.
No i kolacja! Po szybkim przejrzeniu menu, od razu wiedziałam, czego chcę spróbować. Ryż z kawałkami kurczaka, orzeszkami, ananasem i kawałkami jajka (to jajko chyba uwielbiają dodawać do posiłków, choć rzadko kiedy pasuje), całość serwowana w ananasie ;). Porcja taka, że ledwo połowę zmęczyłam. Do tego piwa, z których Tajlandia raczej nie słynie - większość smakuje jak... w sumie to nie smakuje :P. Ale startery, obiad dla dwóch osób i piwa w centrum Bangkoku to koszt ledwo ponad 500 bahtów (ok. 55 zł) - trudno nie lubić takich cen, gdy przyjeżdża się ze Szwecji... ;)
Pierwsze wrażenie, które wywarła na nas Tajlandia, było zdecydowanie pozytywne :). A to przecież był tylko jeden dzień... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze